Co sobie myślę o Grze o tron (spojlery)

Kończy nam się Gra o tron, wszyscy podsumowują, więc i ja podsumuję. Podsumuję przede wszystkim tak, że cały ten wielki serial, o którego powstaniu i wpływie na ludzkość można by napisać doktorat, oglądam dla przyjemności i z przyjemnością nawet teraz, gdy niektórzy nie zostawiają na nim suchej nitki. Gra o tron przyzwyczaiła nas do nieprawdopodobnych ścieżek fabularnych i rozwiązywania trudnych sytuacji w sposób skrótowy. Kiedy Bronn wpada do komnaty, w której rozmawiają Jamie i Tyrion, zastanawiamy się, skąd on się właściwie wziął i dlaczego przy drzwiach nie zatrzymały go straże. Kilka sezonów wcześniej mieliśmy podobną scenę, w której Jamie z Bronnem natychmiast znajdują Myrcelę w ogrodach Dorn, nie niepokojeni przez nikogo. Wiedzieliśmy też Daenerys „wpadającą” jak gdyby nigdy nic do pałacu przez okno, wuja Benjena, który pojawiał się znikąd wtedy, kiedy Bran lub Jon byli w sytuacji bez wyjścia. Mamy też oczywiście wskrzeszenie Jona, które nie jest może bezsensowne, ale jest niespecjalnie strawne. Wskrzeszanie jest takie trochę za bardzo odjechane, dlatego od momentu przywrócenia Jona do życia, oglądam Grę z dużym dystansem i zawsze jestem gotowa na wszystko.

Wiem też, jak trudno kręciło się ten serial. Kiedy producentom kończył się powoli materiał książkowy, stanęli podobno przed pytaniem, czy kręcić dalej, czy może zrobić przerwę i poczekać aż George R. R. Martin napisze kontynuację swojego bestsellera. Serial musiał ostatecznie wyprzedzić książkę, bo dziecięcy aktorzy szybko rosną, a książki Martina zawsze powstawały bardzo długo. Od siódmego sezonu kolejne wątki wymyślano już bez konsultacji z autorem. Dziś dowiedziałam się też, że w przypadku ósmego sezonu HBO wymusiło czas ekranowy dla niektórych bohaterów, bo z jakiejś ankiety przeprowadzonej wśród widzów wynikało, że są lubiani. Do tego dochodziła na pewno presja czasu. Trudno oczekiwać, że przy tych różnego rodzaju naciskach i nieprzewidzianych okolicznościach wszystko będzie świetnie dopięte i każdy będzie usatysfakcjonowany tym, w którą stronę pójdzie fabuła. Na dzień dzisiejszy, tydzień przed wielkim finałem, wydaje mi się, że ta historia rozgrywa się względnie wiarygodnie. Od dawna byliśmy przygotowywani na to, że Daenerys może być dzieckiem, które odziedziczyło szaleństwo ojca. Ma na koncie kilka niepotrzebnych pokazów siły, z których żaden niczego jej nie nauczył. Z drugiej strony, wszystkie jej działania można było tłumaczyć stanowczością, której nie może zabraknąć dobremu władcy. Daenerys zawsze zwracała się do poddanych, odwołując się do wartości, jaką jest wolność – po zdobyciu Nieskalanych natychmiast wyrzuca bat, W Mereen zamyka areny, bo nie godzi się na okrutne i krwawe walki. Aż przykro patrzeć, jak nasza królowa unieważnia swoje wielkie zasługi, niszcząc Królewską Przystań i zabijając niewinnych. To może się wydawać nielogicznym zwrotem w stronę zła, ale z drugiej strony napędza ją złość, chęć zemsty i bezsilność. Odwracają się od niej doradcy, ginie jej najwierniejszy żołnierz (nie zawsze taki był, ale się zrehabilitował i kochał ją jak nikt inny), ginie Misandei, psuje się między nią a Jonem. Właściwie to on ją odrzuca (jako kobietę, nie królową), a nie ma nic gorszego niż złość odrzuconej kobiety.

W finale pewnie Dany będzie racjonalizować swoje poczynania, odwołując się do argumentu, że chce zaprowadzić nowy porządek i dlatego ze starej Królewskiej Przystani nie został kamień na kamieniu. Będzie chciała prowadzić rządy twardej ręki i nie będzie słuchać doradców. Czeka ją starcie z Jonem i Tyrionem, bo tylko oni zostali na placu boju. Cersei zginęła niezbyt spektakularną śmiercią, nie spodziewałam się, że po prostu przywalą ją kamienie. Jamie odszedł z nią, łamiąc przedtem serce biednej Brienne, czego bardzo żałuję, bo wątek przyjaźnio-miłości między tą dwójką, oparty na niedopowiedzeniach i wymownych gestach był prowadzony pięknie. Chyba lepiej byłoby, gdyby twórcy serialu go porzucili niż zakończyli w ten sposób. A porzucali już wiele wątków, np. sprawę ciąży Daenerys. W siódmym sezonie słyszeliśmy kilka razy, że ona nie może mieć potomka, dowiaduje się o tym też sam Jon, który już z nią flirtuje, więc wiele osób liczyło chyba, że w tej kwestii się coś wydarzy. Wygląda jednak na to, że to była taka wadliwa strzelba Czechowa, która nie wystrzeliła. Podobnie było z Jarą Grayjoy, która zbratała z Daenerys ‒ była taka pamiętna scena ze złapaniem się za ręce przy zawarciu paktu – wydawało się wtedy, że one naprawdę pozamiatają, podczas gdy Jara w ósmym sezonie wraca na Żelazne Wyspy, żeby odbić od wuja jego flotę, podczas gdy jego tam w ogóle nie ma, i po prostu już nie wraca. Myślałam, że twórcy stosują wobec Jary ten popularny zabieg ukrywania danego bohatera, żeby wyciągnąć go, kiedy będzie potrzebny. Podobne nadzieje miałam wobec Daario Naharisa, który na przykład mógł zmienić losy bitwy z Nocnym Królem, przybywając z armią Drugich Synów, którzy podobno są tacy waleczni. Cóż, wygląda na to, że jak ktoś jest w Grze o tron bardzo drugoplanowy, nie zginął, ale też nie jest już potrzebny, to po prostu wyjeżdża.

Jak to się wszystko skończy? Zobaczymy. Według mnie jest jedna osoba, która pasuje do Żelaznego tronu i najlepiej zna Westeros. Jest nią Tyrion Lannister. Daenerys ma w drugim sezonie wizję w której odwraca się od tronu, gdy pojawia się Khal Drogo z dzieckiem na rękach. Od tego czasu marzę, żeby słonie wzeszło dla niej na zachodzie i zaszło na wschodzie. Żeby wyschły morza, a wiatr przenosił góry jak liście i żeby mogła odpocząć, i do niego wrócić. To się pewnie nie stanie, ale pomarzyć można. Jon nie chce władzy, ale może mógłby być namiestnikiem Tyriona. Albo może Sam? A Winterfell rządziłaby Sansa?

Jeżeli kogoś nie przekonuje kolejny Lannister na tronie, to łatwo można z niego zrobić Targaryena. Pojawiła się taka ciekawa teoria fanowska, że Tyrion jest Targaryenem i ona ma właściwie ręce i nogi. Chodzi o to, że smok na herbie Targaryenów ma trzy głowy. Jedną mogłaby być Daenerys, drugą Jon, a trzecią Tyrion. Tyrion jest jedyną osobą, która poza Jonem i Daenerys dotykała smoków, a za tym, że w jego żyłach płynie królewska krew przemawia to, że jego ojciec tak bardzo go nienawidził. Podobno matka Tyriona zakochała się kiedyś w Szalonym Królu i wdała z nim w romans. Mówi się, że Targaryenowie, którzy łączyli się w pary z przedstawicielami innych rodów niż ich własny, często płodzili kalekie dzieci, potwory. Pokazuje to również historia dziecka Daenerys i Khala Drogo. Podobno Tywin miał powody, by podejrzewać, że Tyrion nie jest jego synem, co potwierdzało dodatkowo to, że urodził się karłem. Nie obraziłabym się, gdyby okazało się, że rolą Tyriona w całej tej historii było to, by został królem, Jona, by odkrył zagrożenie, jakim jest Nocny Król, a Daenerys, by zebrała armię i powołać do życia smoki, które pomogą go zwalczyć i zrzucą z tronu Cersei. Tylko gdzie w tym wszystkim rola Brana? Hmm… Skoro trudno znaleźć dla niego miejsce, to może gdzieś wyjedzie?

Krótko. Nie na temat.

Nie uda się tego zrobić bez cierpienia.
Nie umierał za ciebie, żeby teraz w żaden sposób ci nie pomóc. Nie bój się.
To już rok. Dokładnie rok, a ty nadal myślisz, że nie jesteś gotowa?
Poradzisz sobie. Skacz.

Takie oto myśli mnie nachodzą po nocach i dlatego trudno mi zasnąć przed drugą. Chyba idą w moim życiu zmiany, ale nie wiem, czy takie, jakich oczekuję. Udaje mi się realizować tylko nudne plany, takie związane z pracą. Nie pojawia się nic ekscytującego, a jeśli się pojawia, to okazuje się złudzeniem.
Bardzo się boję, że teraz to też złudzenie, więc nie chcę nic mówić.

Można mnie znaleźć na Facebooku. Tam są śmieszkowe teksty, doskonałe dla szerokiej publiczności, dla publicznego odbiorcy. Nie będzie tam nic, co pojawi się tutaj, ale może zdarzyć się odwrotnie.

Boję się, że ekscytujące życie pomylę z chorym. Że nie wystarczy mi siły i pewności siebie. Boję się, że wyzwania okażą się błędami niewartymi ceny, którą trzeba będzie zapłacić.

Boję się też zostać w strefie komfortu, bo to droga donikąd.

Na szczęście niedługo będę wiedziała więcej.

#10yearschallenge

P.

1.
– Myślisz, że ona sobie kogoś znajdzie? Kiedykolwiek?
– Nie wiem, jest taka nudna… Ona w ogóle nic nie robi poza odrabianiem lekcji. Byłam kiedyś u niej, żeby mi wytłumaczyła chemię. Jej pokój jest sterylnie czysty i w ogóle nie wygląda jak pokój licealistki.
– A jak wygląda?
– Sama nie wiem… Jak jakiś pokój dla gości. Kanapa, stary telewizor i półki na książki. Nie ma poduszek, nie wiszą żadne zdjęcia, plakaty, nie ma żadnych płyt, nie ma nic, co wskazywałoby na to, że tam w ogóle mieszka dziewczyna.
– A jak było? Gadałyście o czymś, czy tylko ta chemia?
– Co ty. Z nią się nie da poplotkować. Gadała tylko o szkole, głównie o polskim. Z tego, co wiem, to ona ogląda „Modę na sukces” i „Klan”.
– A pamiętasz, jak nie chciała zanieść tej kartki do radiowęzła?
– Jezu, pamiętam.
– Pytałaś dlaczego?
– Pytałam, ale nie odpowiedziała. Siedzę z nią w ławce, była najbliżej, kogo innego miałam poprosić? W ogóle… Nie ogarniam tego. Ja rozumiem, że można być nieśmiałym, ale przecież ona miała zapukać i podać to komukolwiek, kto otworzy, koniec misji. Nikt jej nie kazał tego czytać do mikrofonu.
– Dziwna laska.
– No dziwna.

Z P. połączył mnie czysty przypadek. W nowym liceum nie znałam nikogo. To znaczy jedną dziewczynę, ale to właściwie była koleżanka moich koleżanek, nie moja. Czasem ją z nimi widywałam i kiedyś się poznałyśmy, nic więcej. P. wydawała się dobrym wyborem na koleżankę z ławki, bo, eufemistycznie rzecz ujmując, nie była zbyt ekscentryczna. Trochę boję się ludzi, którzy nie są na tyle ostrożni, by zbadać grunt zanim się otworzą przed światem. Którzy są głośni i czują potrzebę rozruszania innych. Nigdy nie milkną i rzadko słuchają. Wypatrzyłam na rozpoczęciu roku kilka takich osób, szczególnie jedną. Jak się później okazało, wcale nie była taka zła — jak to często bywa, niegroźny pies dużo szczeka. Oczywiście nie mogłam tego wiedzieć od pierwszego dnia szkoły, więc asekuracyjnie sparowałam się z kimś spokojnym, kto wydawał się miły, czyli z P.

To, że znajomość z P. nie przerodzi się w przyjaźń wyszło na światło dzienne po pierwszym tygodniu. P. okazała się typem pracowitej, ale zestresowanej dziewczyny. Zawsze bała się, że spóźnimy się do szkoły i szybko przestała jeździć ze mną ostatnim autobusem, który lądował pod szkołą chwilę przed ósmą, jeśli natrafiał po drodze na same czerwone światła i ktoś wciskał przystanek na żądanie. Zdarzało się to rzadko, ale trzeba było wtedy w minutę dobiec na lekcję. Ja zdecydowałam się dobiegać, ale P. nie. Po jednej takiej przygodzie wolała już zawsze wybierać wcześniejszy kurs, a ten jeden raz, kiedy musiałyśmy dobiec na niemiecki (i dotarłyśmy w samą porę) do końca szkoły nazywała spóźnieniem.

P. miała same czwórki i piątki, ale po każdym sprawdzianie mówiła, że na pewno dostanie jedynkę. Kiedy czekała na swoją kartkę, wierciła się niemiłosiernie. Na przerwach i w sali zanim przyszedł nauczyciel gadała o klasówkach. Kiedy widziała mnie rano na korytarzu, witała się ze mną słowami: „dzisiaj matematyka – sprawdzian” i milkła, patrząc wyczekująco.

– Tak, tak… Wiem.
– I co? Przygotowałaś się?
– Zrobiłam w domu kilka przykładów, ale „przygotowałaś” to górnolotne określenie…
– Pewnie dostanę jedynkę.

P. nie była też specjalnie atrakcyjna i towarzyska. Miała trzy koleżanki, z którymi spędzała przerwy. Była niska, miała lekką nadwagę i twarz dużo starszej dziewczyny. Wyglądała poważnie, mimo że się nie malowała. Miała gładką cerę, choć jej mały szeroki nos zawsze dekorowały czarne kropki wągrów, od których nie mogłam oderwać wzroku. Mysie włosy obcinała do praktycznej i wygodnej długości trochę powyżej ramion. Czasem spinała kosmyki znad czoła nad lewym uchem, żeby nie spadały na twarz. Styl miała równie zachowawczy. Nigdy nie nosiła sukienek. Zawsze miała na sobie dżinsy i sweter w stonowanym kolorze. Poruszała się szybko, zwłaszcza, gdy wołał ją nauczyciel, mówiła cicho.

2.
Pierwszy raz po maturze spotkałam P. w supermarkecie. Robiła zakupy z mamą. Zobaczyłam ją pierwsza, stała przy kasie i pakowała sery do plastikowej torby. To nie była już ta sama P. Po pierwsze, była szczupła. Z nową sylwetką wyglądała jak ładniejsza siostra dawnej siebie. Wydawała się wyższa, poruszała się z większą gracją. Po drugie, była umalowana. Już z daleka było widać, że wie, jak używać podkładu i cieni, jej twarz nie była już tak… Przeciętna. Raczej przeciętna w stronę ładnej, ciekawa. Tym bardziej, że, po trzecie, teraz miała krótkie włosy, które ufarbowała na czekoladowy brąz. Wyglądała bardzo dobrze. Zastanawiałam się, czy ktoś namówił ją do zmian, czy to jej inicjatywa. W końcu przywitałyśmy się, ale jakoś żadna z nas nie przystanęła, żeby porozmawiać. Nie planowałam nawet dodawać jej do znajomych na Facebooku, w końcu skoro połączył nas przypadek i przez cały okres liceum się nie dotarłyśmy, to znaczy, że teraz też się nie zaprzyjaźnimy i nie będziemy rozmawiać.

Mniej więcej dwa lata później dostałam jednak zaproszenie do znajomych. Przyjęłam je i zajrzałam na profil P. Znów wyglądała jak dawniej. Przytyła, a po metamorfozie nie został nawet ślad. Jej życie jednak bardzo się zmieniło. Wyszła za mąż. Poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Przecież to ja miałam branie, nie ona… Zdjęcia z sesji ślubnej zrobiono w studiu. Mąż P. miał na sobie kremowy garnitur z kamizelką i wyglądał jak kelner. Widać, że oboje są upozowani i sztywni. Ona siedzi, on klęczy na jedno kolano i trzyma ją za rękę. Zdjęcie szpeci sztuczne tło z namalowanym wnętrzem biblioteki. Potem okazało się, że P. ma nawet dziecko. Córkę, śliczną jak z obrazka. Wygląda na szczęśliwą.

Dwa lata po tych przełomowych wydarzeniach spotykam P. na ulicy. Szła z wózkiem, a to oznaczało, że jest i drugie dziecko. Ona nadal niezmieniona. Za czasów liceum wyglądała poważnie, a takich ludzi zazwyczaj ząb czasu nie narusza przez przynajmniej dwadzieścia lat.

D.

1.
– Przepraszam, że ja się tak na ciebie gapię, D., ale po prostu… Jesteś tak piękna, że nie mogę odwrócić wzroku od twojej twarzy. Ja nie jestem po tej drugiej stronie, nic z tych rzeczy, to po prostu jest taki estetyczny zachwyt.
– Wiem. Też tak mam.
– O… – zaskoczyła mnie – dobrze, że się nie krygujesz i nie odpowiadasz: „no co ty, przecież jestem brzydka”.
– Nie, nie kryguję się, ale też zawsze mówię szczerze, że uroda to nie tylko sama radość.
– Chodzi o zazdrosne dziewczyny?
– Nie, mówię o sobie. Bo to nie jest tak, że ja się po prostu akceptuję i lubię. Ja jestem urodowym guru sama dla siebie. Lubię lustra. I dlatego, jeśli coś się psuje, to nie zawsze potrafię sobie z tym poradzić. Chodzi o to, że niczego bym w sobie nie zmieniła. Lubię swoje włosy, usta oczy. Wzrost jest jedyną rzeczą, która trochę mi przeszkadza, mogłabym mieć, powiedzmy, pięć centymetrów więcej. Ale poza tym, wszystko jest idealnie. No i idę na przykład do sklepu z ubraniami, przymierzam różne spodnie i w każdych wyglądam źle. Wychodzę i zaczynam płakać, bo nie mogę zaakceptować faktu, że moja sylwetka w czymś źle wyglądam. Ciągle muszę uczyć się dystansu do siebie.

D. jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałam nie-przez-ekran. Ona wyglądała jak gwiazda, która zeszła z ekranu i przyszła do naszej szkoły. Miała ciemnobrązowe włosy, które skręcały się w grube loki. Z reguły związywała je na czubku głowy, a powstały z krótkich kosmyków kucyk wyglądał jak kok. Duże zielone oczy ozdobione mgiełką gęstych rzęs były zalotne i radosne, ale najbardziej pociągające miała usta. Duże, miękkie, różowe, pełne delikatnych załamań, jak na cząstce mandarynki… Na każdej przerwie malowała je błyszczykiem, przez co wydawały się jeszcze bardziej apetyczne.

Nie do końca podobał mi się styl D. Lubiła bluzy, sportowe buty i jaskrawe kolory. Czasem ozdabiała włosy jarzeniowymi spineczkami. Znoszone adidasy, guma do żucia i tandetne plastikowe wisiorki… Ciągle marzyłam, żeby przebrać ją w coś lepszego, ale nigdy nie powiedziałam jej, że źle się ubiera. Raz przyszła do szkoły z rozpuszczonymi włosami. Oniemiałam z wrażenia. Przedziałek z boku sprawiał, że miękkie pukle loków zasłaniały jedną część twarzy i odsłaniały drugą, podkreślając jej idealny owal. D. nigdy nie wyglądała tak kobieco, jak tamtego dnia. Niedługo później zrobiła sobie brzydki kolczyk w języku, czego na szczęście nie było widać.

D. była też ambitna. Uczyła się nieźle, miała konkretne plany na przyszłość, jeśli dostawała słabe oceny, to starała się je poprawić. Nie zależało jej na paskach i samych szóstkach, ale chciała dobrze zdać maturę i iść na studia, które dadzą jej dobrą pracę. Była też lubiana, otwarta, szczera i uśmiechnięta. Czasem zadawałam sobie pytanie, czy taka dziewczyna może nie robić wrażenia na facetach, czy to jest rzeczywiście typ tej, która może mieć każdego. Niby wiem, że nie ma takich ludzi, którzy mogą mieć każdego, że tylko nam się tak wydaje, bo czasem ktoś spełnia nasze wyobrażenia o idealne i trudno nam dopuścić do siebie, że to są tylko nasze wyobrażenia, a nie wszystkich. A jednak o niej tak właśnie myślałam.

Ja i D. nie byłyśmy przyjaciółkami, ale lubiłyśmy się. Obie lubiłyśmy też M., naszego wspólnego kolegę. Przez chwilę myślałam, że on i D. są razem, bo często ze sobą przebywali, ona siadała mu na kolanach, przytulała go, bawiła się jego włosami. Ale nie, oni nie byli razem, D. nie miała chłopaka, pewnie dlatego, że akurat nikt nie wpadł jej w oko, a z M. po prostu się tak przyjaźnili. Wiedziałam jednak, że D. pewnie się w końcu w kimś zakocha, a jej awanse zostaną przyjęte, bo ktoś z jej inteligencją, osobowością i urodą jest skazany na sukces.

2.
Nie wiem, kiedy to się dokładnie stało, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że na krótko przed maturą. D. kogoś poznała. Kogoś spoza szkoły. Zaszła w ciążę. To bardzo zmieniło jej plany, głównie marzenia o dobrych studiach. Pamiętam, jak D. mówiła na lekcji z panią pedagog, że szkoła jest dla niej miejscem, w którym przygotowuje się do matury, że nie widzi w nim „drugiego domu”, jak czasem mawiali nasi nauczyciele. Wspomniała, że niewielką wagę przykłada do relacji z kolegami, atmosfery w klasie, że nie miesza się w konflikty i nie uważa, że szkoła musi być miejscem wychowania. Interesują ją wyniki i to, żeby dostać się na studia, które zapewnią dobry zawód – liceum to tylko przystanek na tej drodze.

Nie do końca się udało, bo trudno pogodzić studia dzienne i dziecko. Tym bardziej, że ojciec się zmył i nie za bardzo poczuwa się do wychowania małej. Wiem, że D. pomogli rodzice, a potem poszła do pracy. Już wtedy nie miałam z nią kontaktu i przez wiele lat o niczym nie wiedziałam. Nie pamiętam, czy to ja odnalazłam ją na Facebooku, czy ona mnie. W każdym razie, to nie była już ta sama D. Sportowy styl, z którego była znana przepoczwarzył się w coś… Sama nie wiem, jak to nazwać. Po pierwsze, ufarbowała włosy na czarno. Nadal z uporem maniaka związywała je na czubku głowy, ale teraz były dłuższe i nie sterczały już tak wesoło. Były po prostu przylizane. Brwi wyskubała. Albo ktoś je wyskubał i zostawił łuki jak od szklanki, które wprawiły jej piękną twarz w wyraz ciągłego zdziwienia. Sporo schudła, więc policzki się zapadły, podkreślając kości jarzmowe, które na zdjęciach z dzióbkiem, a większość była taka, wyglądały jak u Cruelli de Mon. Wizerunku dopełniał bardzo mocny makijaż oczu i rzęsy wytuszowane od serca, które wyglądały jak owadzie nogi.

Zupełnie inna dziewczyna. Zakochana w swojej małej, to na pewno, ale czy szczęśliwa? Dziwnie poważna, nienaturalnie upozowana. Trochę wulgarna. Jej ostry wizerunek atakuje, stwarza aurę niedostępności, jej oczy wciąż są piękne, ale maluje się w nich pustka, obojętność, w którą obrastają ludzie skrzywdzeni. Widzę tylko ją, wystrojoną córkę i mieszkanie w nieładzie.

Ja.

1.
Leżę, rozkładam myśli na czynniki. Piszę blog.

2.
Leżę, rozkładam myśli na czynniki. Piszę blog.

Nic, co ludzkie

1.

Mój plac zabaw był gorszy. Gorszy od sąsiedniego. Były tam fajne drążki, ale poza nimi można było bawić się tylko w piaskownicy i huśtać na konikach. Oczywiście nie samemu, potrzebna była druga osoba. A ja zawsze lubiłam to, co jednoosobowe. Introwertyczne, alienackie formy rozrywki, w których cała zabawa jest pod moją kontrolą. Słuchanie muzyki w słuchawkach, rysowanie, pływanie i huśtawki. Może jedynactwo podbija takie ciągoty, sama nie wiem. Tak mi zresztą zostało. Jeżdżę na rowerze, biegam, zatapiam się w książkach. Nawet w zabawach we dwoje zdarza mi się odpadać, nasycić zapachem, ciężarem i smakiem innego, żeby za chwilę uciec na piedestał wewnętrznych przeżyć, gdy się już z nim oswoję. Odlecieć, zupełnie jak na huśtawce. Góra, dół, góra, dół, góra, dół…

– To nie jest twoja huśtawka – mały chłopiec wyrywa mnie z transu. Nie znam go… Chociaż nie, zaraz, znam. Jest młodszy ode mnie, jak przez mgłę pamiętam, kiedy był zupełnie mały i mówił do moich koleżanek „czesc dziewcyny”, a one rozpływały się pod jego urokiem. Teraz już nie jest uroczy. Wygląda zawadiacko. Jest rozczochrany i brudny, bo cały dzień bawił się na dworze. Jego ciemna karnacja potęguje wizerunek rozrabiaki, któremu niestraszne kałuże i łażenie po drzewach. Właściwie to wygląda jak bezdomny. Jestem od niego niewiele starsza, może ze dwa lata, ale w tym wieku to dużo. Powinien czuć respekt, a jednak próbuje wykurzyć mnie z huśtawki.
– Twoja też nie – odpowiadam.
– Właśnie że moja. Zejdź, nie możesz się huśtać!
– Nie zejdę. Gdzie jest napisane, że Twoja?
– Nigdzie, ale każdy ci to powie, bo wszyscy z tych trzech bloków się na nią składali, a ty tutaj nie mieszkasz i się nie składałaś.
– Tak? W takim razie ty nie możesz pójść na mój plac zabaw, bo nie mieszkasz w moim bloku, tam! – Wskazałam ręką „mój” plac zabaw i zeszłam z huśtawki. Chłopiec spojrzał pogardliwie w kierunku koników, dwóch drążków i piaskownicy.
– A co mnie to obchodzi, tam nic nie ma.

Fakt, po mojej stronie nie ma huśtawki ani karuzeli. Nie można powirować, w pojedynkę można się co najwyżej powspinać i powisieć. Huśtawka rzeczywiście była nowa. Wcześniej na jej miejscu wisiała inna, gondola. Niestety, wandale regularnie ją niszczyli, wyrywali drewnianą podłogę i siedziska. W końcu ktoś ją zdjął i przez długi czas na placu stał pusty stelaż. Ale karuzela stała od zawsze. W jej przypadku argument, że ktoś się na nią składał i nie mogę na niej usiąść był niewiarygodny. Nie mówiąc nic, usiadłam na jednym z czterech siedzeń i zaczęłam się odpychać. Cóż, na bezrybiu i rak ryba.
Kiedy tylko mały brudas zauważył, że ją zajęłam, zszedł z huśtawki i podszedł do mnie. Myślałam, że znowu się czegoś uczepi, ale nie. Zaczął kręcić karuzelą.

– Chcesz się pokręcić? Chcesz? – pytał retorycznie i śmiał się.
– Przestań… – odpowiedziałam. Nietrudno zgadnąć, że chłopiec nie posłuchał. Wręcz przeciwnie, kręcił karuzelą z największą siłą, na jaką było go stać. Wiedziałam, że nie zeskoczę, że jedynym, co mi zostało jest trzymać się mocno i liczyć na to, że on wkrótce się zmęczy. `Mocno zacisnęłam zęby i dłonie na zimnych podłokietnikach. Stopy oparłam na ramieniu podtrzymującym siedzisko i szukałam sposobu na przybierające z każdą sekundą na sile zawroty głowy. Trzon karuzeli znajdujący się w środku konstrukcji, był gruby i solidny. Wyglądał jak okrągły stoliczek i był jedynym, co nie wirowało wokół mnie. Skupiłam na nim wzrok. I na kamieniach, którymi ktoś go ozdobił, a które miały pecha obracać się razem ze mną.

– Wypuść mnie! Zatrzymaj to! – krzyczałam raz po raz. Miałam wrażenie, że kręcę się długie minuty, zieleń trawnika i szarość elewacji wirowały cyklicznie. Szaro, zielono, szaro, zielono… Aż w końcu poczułam, że karuzela zaczyna zwalniać, że robi się Szaaaro… Zielooono… Podniosłam wzrok i dostrzegłam zmęczonego chłopca, który oddycha ciężko. Stał pochylony i opierał omdlałe od odpychania mnie ręce na udach. Modliłam się, żeby karuzela zdążyła zwolnić na tyle, abym mogła z niej zeskoczyć, zanim odpocznie. Kiedy z ulgą dotknęłam stopą wydeptanej ziemi, odkryłam jak bardzo kręci mi się w głowie. Może tak czują się astronauci wracający z kosmosu? Miałam wrażenie, że moje ciało zapomniało, czym jest grawitacja, że jest pijane karuzelową nieważkością. Rozejrzałam się i dostrzegłam inne dzieci. Siedziały na klatkach schodowych, stały przy rowerach i hulajnogach. Gapiły się w skupieniu, jakby oglądały cyrkowe widowisko. Mój oprawca też gapił się na mnie, ale nie wiedziałam, czy się śmiał, czy nie. Nic już nie wiedziałam, ani tego, gdzie idę, ani nawet tego, kim jestem. Zrobiło mi się totalnie niedobrze. Szum w uszach, ból głowy, osłabienie mięśni. Upadłam ma trawę i zwróciłam obiad.

Chwilę później, odzyskując poczucie równowagi, odnotowywałam kolejne detale przykrej rzeczywistości. Szyderczy śmiech połowy dzieciarni z osiedla i beżowy placek dobrze przeżutych ziemniaków i kotleta mielonego. Klęczałam nad nim, kryjąc twarz w cieniu zarzyganych włosów. Placek wyglądał w trawie, jak dressing na sałatce. Vinaigrette z twarogiem i pieprzem. Kiedy wstałam, jeszcze się trzęsłam. Chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że muszę z tym zaczekać aż dojdę do domu. Dawno nie marzyłam tak bardzo, żeby schować się w klatce schodowej, a potem zamknąć w swoim pokoju, zakopać się w łóżku. Przejście przez próg mieszkania było jak wstęp do nieba, była tam mama, był tam spokój, azyl.

– Mamo, on zaczął mnie kręcić na karuzeli, – tłumaczyłam, łkając – a wcześniej wyrzucił mnie z huśtawki. Mówił, że to jego i wszystkich z jego bloku, bo ich rodzice się składali! Idź tam, powiedz mu coś! Nakrzycz na niego!
– To twój kolega? Bawiliście się kiedyś?
– Nie, właściwie to nie znam go.
– No to go po prostu olej.
– Nie mogę, to nie jest jego huśtawka, ona jest wszystkich!
– No to z nim może porozmawiaj?
– Mamo, z nim się nie da rozmawiać, on jest… Dziwny, agresywny. Jak weszłam na karuzelę, to zaczął nią kręcić i… I… – i nie mogłam powiedzieć, co się stało. Wstydziłam się, nie chciałam.
– I co?
– Nic. Proszę cię, choć ze mną. Inne dzieci przyprowadzają swoich rodziców, jak jakieś dziecko coś im zrobi. Potem ci rodzice krzyczą na to dziecko, a potem ich dziecko jest już nie do ruszenia, nikt mu nie podskakuje.
– Marta, nie mogę z tobą pójść. Jeżeli on coś ci zrobił, uderzył cię, to co innego. Ale jeżeli nie, to musicie rozwiązać swój konflikt sami.

Rozwiązać swój konflikt sami. No tak. Obróciłam się na pięcie i pomaszerowałam do siebie. Zamknęłam drzwi do pokoju i zobaczyłam oczami wyobraźni, jak siedzę w nim długie lata. Blokowana poczuciem wstydu nie wychodzę się bawić. Rozwiązać swój konflikt… Rozwiązać konflikt.
Pomyślałam, pomyślałam i wymyśliłam.
Otworzyłam drzwi. Poszłam do łazienki, związałam włosy i przepłukałam usta.

– Mamo, idę rozwiązać konflikt – rzekłam szybko i nie czekając na odpowiedź, wyszłam z domu. Marsz przez trawnik był wyzwaniem, mijałam po drodze kilka klatek schodowych z gapiami, ale na szczęście nikt się nie śmiał. Przeszłam obok dressingu własnej produkcji, który grzał się w słońcu i usiadłam na ławce. Huśtawka przez chwilę była zajęta. Śniady brudas rył scyzorykiem w ziemi nieopodal i nie zwracał na mnie uwagi. Do chwili kiedy huśtawka się zwolniła i znów na niej usiadłam.

– Ty! Mówiłem, że nie możesz się tutaj huśtać!
– No tak… Zapomniałam – posłusznie zeszłam z huśtawki, odpowiadając potulnie. Czułam, że jeśli będę odpowiednio pokorna i przestraszona, mogę liczyć na pokaz siły. Chłopak na pewno przyjdzie i zajmie huśtawkę, żebym zobaczyła, jak mi ją odbiera. Nie musiałam czekać ani chwili. Dzieciak zostawił scyzoryk i udając, że na mnie nie patrzy, wskoczył na huśtawkę. Umościł się na siedzisku, ale zanim wyprostował nogi, żeby wprawić huśtawkę w ruch, zobaczył mnie przed sobą.
– Teraz ja się z tobą pobawię – gówniarz nie wiedział na kogo trafił. Byłam królową huśtawek, nigdy nie bałam się ani wysokości, ani rozpędu. W jednej sekundzie wskoczyłam na wewnętrzne krawędzie siedziska, biorąc go między nogi i wprawiając huśtawkę w ruch. Nie było już odwrotu, nie mógł zeskoczyć.
– Zabiję cię jak zejdziemy! – krzyknął dzieciak.
– Siedź cicho, świetnie się bawimy – odpowiedziałam, kucając i wstając na przemian. W chwilach gdy byłam na dole widziałam jego zaciętą twarz.
– Zeskakuj, kurwo! – tu mnie zaskoczył – Głupia, pieprzona pizda! – kontynuował.
– Co powiedziałeś? Że za nisko? Bo wiesz, ja to lubię do podbitki.
Od początku taki był plan. Cisnęłam, ile mogłam, żeby wreszcie poczuć, jak ramiona huśtawki uderzają w metalowy wspornik, na tę krótką chwilę, kiedy zawiśniemy głowami do dołu.
– Wypuść mnie, dziwko! – mały zgrywał chojraka, choć głos już mu się załamywał.
– Nie mogę, jak zejdziemy, to mnie przecież zabijesz.
– Nie zabiję, chcę zejść! – czułam, że naprawdę się boi. I podobało mi się to. Huśtałam nas dalej jeszcze przez kilkadziesiąt sekund, zerkając w wielkie brązowe oczy chłopca, które napełniały się łzami. Nie ruszało mnie to specjalnie, do momentu, kiedy usłyszałam rozdzierający krzyk:
– Mamooo!

Wyprostowałam kolana ostatni raz. Oparłam głowę na ramieniu huśtawki i spoglądałam w dół na moją ofiarę, nieruchomą ze strachu, będącą jedynym wyrazistym punktem na tle przemykającej wahadłowo ziemi. Kiedy huśtawka dostatecznie zwolniła, zeskoczyłam z niej i nic nie mówiąc, patrzyłam na chłopca. Nie ruszał się i nie odzywał. Zastygł. Dlaczego nie wstaje? No tak… Strużka moczu płynęła po prawej łydce dzieciaka, żłobiąc w brudzie mały ciepły kanalik.

– Jesteśmy kwita – odparłam i ruszyłam przed siebie, zastanawiając się, czy nie przesadziłam. I czy to jest rzeczywiście rozwiązanie konfliktu. Czy pokazałam gówniarzowi, gdzie raki zimują? A może przyjdzie do mnie z rodzicami? Ze starszym bratem? Wolałam nawet się nie odwracać. Szłam z podniesioną głową do domu, nie słyszałam żadnych śmiechów, nie zwracałam uwagi na żadnych gapiów.
– W., co się stało? – usłyszałam głos jakiejś dziewczyny, która widocznie do niego podeszła. Nie wychwyciłam odpowiedzi, ale znałam już jego imię.

2.

Otwarty konflikt z W. trwał miesiącami. Polegał na ostrożnych podjazdach, wyzwiskach, podśmiewaniu się, buntowaniu przeciw mnie dzieciaków z osiedla. Jak się okazało, W. wyolbrzymił całą sprawę i przemilczał swoje zachowanie wobec mnie. Miało to swoje dobre strony, zatajając historię z karuzelą sprawił, że nie wszyscy dowiedzieli się, że się porzygałam. Z drugiej strony, wyszło na to, że po prostu pastwiłam się nad nim bez powodu. Szczególnie nie lubiły mnie trzy dziewczyny – słodkie lale, które były nudne jak flaki z olejem i ugrzecznione do granic możliwości. Jedna z ich sąsiadek urodziła dziecko i pozwalała im wyprowadzać je w wózku na spacer. Łaziły z tym wózkiem po osiedlu w żółwim tempie i upajały się niemowlakiem, traktując go jak żywą zabawkę. Machały przed nim maskotkami, poprawiały poduszki i kołderki. Bez przerwy. Uważały mnie za diabła wcielonego, co było przykre, choć tak naprawdę chyba nie miało znaczenia, bo ja i tak nigdy nie umiałam znaleźć z nimi wspólnego języka.

Bawiłam się z innymi dziećmi, które nie znały tej całej historii. Były z mojego bloku i większość naszych rodziców pracowała razem. Lubiliśmy się, nocowaliśmy u siebie i zapraszaliśmy się na urodziny. Rzadko zdarzało nam się spotkać na dworze wszystkim razem, bo zawsze ktoś gdzieś wyjechał, miał zajęcia pozaszkolne itd. Ale jak już się udawało, to było super. Jeździliśmy razem na rowerach, graliśmy w piłkę, albo skakaliśmy w gumę. Zerkałam wtedy na dzieciaki z sąsiedniego placu zabaw, w tym na W., i udawałam, że go nie widzę. Posyłaliśmy sobie wrogie spojrzenia, a kiedy W. przechodził obok mnie, to zawsze rzucaliśmy sobie w twarz po jednej obeldze:
– Świnia.
– Zdzira.

Nie było drugiej osoby, której nie znosiłabym tak jak jego. Przestałam chodzić na huśtawkę. W ogóle nie pokazywałam się na „jego” placu zabaw. Okazało się, że huśtawka jest też na placu przy innej ulicy. Czasem zaglądałam więc tam, choć obco się czułam. Musiałam przejść przez jezdnię i wejść w towarzystwo innych dzieciaków, które patrzyły na mnie jak na nieproszonego gościa, choć nigdy nic nie mówiły.

Któregoś dnia, kiedy bawiłam się przed blokiem z moim towarzystwem, zobaczyłam w oddali W. Miał na sobie białą bluzę i brązowe krótkie spodenki. Podrósł, bo to było już rok po naszym spięciu. Nie był też już tak brudny, wyglądał nawet dosyć poważnie. Szedł z psem, kundlem, którego nigdy nie prowadził na smyczy. Kundel był mały, czarny, z podwiniętym ogonem i sterczącymi uszami. To nie był ładny pies. Koślawy, z krótkimi nogami, chodził drepcząc. Pasował do niego. I do całego tego środowiska konfliktowych, upierdliwych dzieciaków z sąsiednich bloków. Oni wszyscy byli jacyś… nierasowi – dziewczynka z wszami, rodzeństwo chłopaków, którzy okradli mi piwnicę, te zawistne dziewczynki od niemowlaka w wózku i pyszałkowaty W. Wiem, pies nie jest niczemu winny, ale jakoś nie widziałam tych dzieciaków z pięknym, dobrze wychowanym wilczurem, tylko właśnie z tym grubawym psem, pędzonym na resztkach ze stołu.

Stałam w gumie, obserwując jak W. zbliża się do przejścia dla pieszych. Ktoś skakał, pies biegł samopas. Nagle, nie mam pojęcia skąd, na jezdni pojawił się samochód. Spadł jak z nieba, nie widziałam, jak podjeżdżał. W. też go nie widział, ani tym bardziej jego pies. Wszyscy usłyszeliśmy przeraźliwy odgłos, coś jak hybryda pisku z dźwiękiem klaksonu rowerowego. Jak nieudane szczeknięcie. Pies uderzył w zderzak, czy raczej zderzak w psa. W jednej chwili zwierzak zniknął pod hamującym pojazdem, który wtoczył się na pobliski parking. Usłyszałam krzyk W. i zobaczyłam, jak biegnie w stronę białej skody. Zamarłam. Wszyscy zamarliśmy. Gdy samochód wycofał, zobaczyliśmy nieruchome ciałko kundla, który leżał w kałuży krwi. Kierowca nawet nie wysiadł. Nie wiem, czy chociaż otworzył szybę i krzyknął cokolwiek. Patrzyłam tylko na płaczącego W. i jego martwego psa, który wyglądał jak czarny sweter, wyrzucony na ulicę. Nie mogłam w to uwierzyć, przed chwilą jeszcze żył…

Samochód zniknął tak samo szybko jak się pojawił. W. wziął na ręce martwego przyjaciela i ruszył z nim w stronę domu, zalewając się łzami. Wokół niego zaraz zrobiło się zbiegowisko. Wśród dzieciaków pojawiły się dziewczyny od wózka, któraś z nich pobiegła po ojca W., a reszta po prostu gapiła się, okrążając go. Ja też poszłam, choć trochę bałam się widoku rozjechanego psa. Bluza chłopca nie była już biała. Była cała zakrwawiona, a on szedł chwiejnym krokiem, drąc się potwornie, z trudem łykając powietrze. Po kilkunastu sekundach lamentu, który postawił na nogi pewnie pół osiedla, na horyzoncie pojawił się ojciec W. Kazał mu położyć psa na ziemi, objął go ramieniem i chciał zabrać do domu, ale W. nie chciał iść.

– Chodźcie bliżej psa! – krzyknął mój kolega, który przed chwilą bawił się ze mną. „O ja!”, „Łooo!”, „Odsuń się, ja też chcę zobaczyć!”. Łzy cisnęły mi się do oczu, ale większość dzieciaków widziała w całym tym zajściu tylko sensację, cyrk, przedstawienie. Nie mogłam na to patrzeć. Ojciec nie mógł odciągnąć W. No tak, w końcu jego ukochanego psa otoczyło stado sępów. Nie rozumiałam, jak mogą na niego patrzeć, przecież to paskudny widok… Chciałam uciec do domu, a jednocześnie chciałam coś zrobić. Byłam zła, że nikt nie szanuje tej intymnej chwili tragicznego pożegnania. W końcu stanęłam między W. a psem. Odwróciłam się do gapiów i krzyknęłam:
– Nie wstyd wam?! Wynoście się stąd! – a potem odwróciłam się do W. – Idź do domu. Popilnuję go.
Czerwona twarz chłopaka lepiła się od smarków i śliny. Nikt z obserwatorów nie zareagował na mój apel, ale przynajmniej się uciszyli. W. płakał cały czas, ale dał się poprowadzić obejmującemu go tacie. Odwrócił się jeszcze raz. Stanęłam tak, żeby swoim ciałem zasłonić psa. Zamiast niego widział mnie. Osobę, której szczerze nie lubił. W tamtej chwili nasz konflikt został rozwiązany.

Ciało, z którego uciekło życie, wygląda przerażająco. Podczas snu jest nieruchome i bezwładne, a jednak to zupełnie co innego niż ciało martwe, nawet jeśli chodzi tylko o psa. Okaleczony, sflaczały kundel z otwartym pyskiem. Zrobił się jakby mniejszy, bardziej płaski, napawał mnie odrazą i przerażeniem. Jakby już się rozkładał, już odchodził w niebyt, choć krew krążyła w nim jeszcze, a żołądek trawił pewnie ostatni posiłek. Wyobraziłam sobie ten ból, poczucie straty, które poczuł W. i najszczerszą wściekłość na śmiejące się dzieci. W jednej chwili zaczęłam płakać ze złości i rozczarowania, że moi koledzy, tacy fajni i, w moim mniemaniu, lepsi od innych, mogą zamiast współczuć, zachowywać się w tak skandaliczny sposób. Śmiali się, trącali psa butami, oglądali go z każdej strony. Nie miałam siły nic do nich mówić, zaczynałam żałobę.

Gdy tylko zobaczyłam ojca W., wracającego po czworonoga, poczułam się zwolniona ze służby i pobiegłam do domu.
Pijąc herbatę w kuchni, w przerwie opłakiwania bieżących wydarzeń, próbowałam poukładać myśli. Chyba pierwszy raz w życiu czułam się tak zawiedziona światem i ludźmi. Kierowcą samochodu, który nawet nie wysiadł, tym, że życie jest tak przytłaczająco kruche. No i tymi znajomymi. Nawet dziewczyny nie czuły żadnych oporów, żeby zrobić z tragedii sensację, a ja pierwszy raz pomyślałam, że nie jesteśmy do siebie podobne. Właściwie to może w ogóle się nie przyjaźnimy. Nie zauważyły nawet, że zniknęłam.

– Płakałam, bo to wyglądało tak strasznie… Wszędzie krew… – opowiadałam mamie.
– A czyj to był pies?
– Takiego… Kolegi.
– Tak się zdarza. Ale ten ból minie. Rodzice pewnie kupią mu nowego.
– A co z tamtym?
– Może zakopią.
– Na cmentarzu?
– Nie, raczej nie robi się psom pogrzebów. Pamiętaj, że koledze będzie teraz ciężko. Pocieszaj go, jeśli będzie mu smutno, ale pilnuj się, żeby nie opowiadać o tym jak wyglądał jego pies po wypadku. Nie mów, że inne dzieci się śmiały, trącały go.
– Nie powiem. Właściwie, to my nie rozmawiamy.

Nigdy nie zaprzyjaźniłam się z W., ale tamtego dnia, kiedy zdarzył się ten wypadek, zrodziła się między nami dziwna więź. Było trochę tak, jakby psia śmierć była ceną naszego niewerbalnego pojednania. Przyniosła jakiś rodzaj wybawienia nas z wzajemnej nienawiści, stanowiła dowód na to, że złe rzeczy, które przytrafiają się ludziom, mogą stanowić między nimi pomost. Była dowodem na sens cierpienia. Kiedy zobaczyłam go następnym razem, to nie powiedziałam mu nic przykrego. Spojrzał na mnie i nie uśmiechając się, przytaknął nieśmiało. Widywaliśmy się w szkole, na podwórku. Nie rozmawialiśmy nigdy. Nigdy o nim nie mówiłam, ale zawsze łypaliśmy na siebie porozumiewawczo. W końcu łączyła nas więź przypieczętowana krwią, pawiem i moczem.

#wsumietotesknilam

Tu mnie zobaczą

Na miesiąc przed wejściem w życie RODO kończy się moja prywatność w sieci. Cóż za ironia losu… W swoim internetowym życiu odpaliłam kilka pocisków, które rozwaliły kilka nieinternetowych relacji. Udało mi się też na pewno pewne rzeczy dzięki aktywności blogowej zbudować, skorzystać z tego, że globalna sieć daje szansę spotkać się ludziom, którzy poza Internetem nie spotkaliby się nigdy. Przyszedł jednak taki moment, kiedy zamiast myśleć o tym, jak poukrywać swoje strzały w kolano, wpisy blogowe, których na pewno nie powinnam była publikować, zaczęłam myśleć o tym, co robić w przyszłości, żeby po sieci nie rozlał się jakiś gnój. Wtedy przypomniała mi się wypowiedź Emmy Watson, która zapytana o to, czy nie boi się, że będzie następną osobą, po Kirsten Dunst i Jennifer Lawrence, której nagie zdjęcia wyciekną do sieci, odpowiedziała, że nie, bo ona nie robi sobie nagich zdjęć. Nagle zdałam sobie sprawę, że jeśli nie chcę, żeby coś zbyt intymnego wylazło w sieci, to może lepiej o tym nie pisać niż napisać i ukryć pod hasłem. Między innymi właśnie z tego powodu opowiadam Wam stare historie. Wybieram przeszłość, której już nie ma. Czasem mówię o ludziach, których od dawna nie ma w moim życiu, których nie ma na tym świecie, a czasem takich, których nigdy nie było. Inicjały w moich opowieściach są zazwyczaj fałszywe. Płeć bohaterów jest często zmieniana. To nie jest tak, że Was okłamuję. To co najważniejsze jest prawdziwe. Emocje, uczucia, przesłanie, główna oś fabuły, ale musicie wiedzieć, że to na co sobie tutaj pozwalam, jest do jakiegoś stopnia kreacją. Jest jak serial na podstawie książki, która ma 200 stron. Scenarzyści tworzą z niej widowisko na 10 odcinków, rozwijają wątki zaledwie zarysowane w oryginale, zamieniają wydarzenia miejscami. Czerpią z oryginału, ale dają widzom coś, co nadaje się do pokazania na ekranie. Ja też staram się opowiedzieć Wam o tym, jak to pięć lat temu poszłam wynieść śmieci i spotkałam sąsiada w taki sposób, żeby Was nie zanudzić.

Coraz częściej też myślę o formie. Na przykład przy tym poprzednim wpisie. Nie tym o sprzedaży alkoholu, przy tym o domu. Podzieliłam go na dwie części. Pierwsza część dzieje się w przeszłości, druga w teraźniejszości. Opisuję dwie bohaterki. Każda z nich ma swój moment, w którym przejmuje inicjatywę. W każdej z dwóch części jest po jednym wydarzeniu, które jest przewrotne. W pierwszej jest ponura klatka schodowa i dający poczucie bezpieczeństwa pokój, które z nastaniem dnia zamieniają się rolami. To pokój staje się ponury i ciemny. W drugiej, to moja koleżanka zna Warszawę jak własną kieszeń, ale kiedy docieramy do celu naszej podróży, okazuje się, że to ona jest teraz przyjezdna, a ja zasiedzona. Dwa. Chciałam trzymać się dwóch części, stworzyć czarne i białe, górę i dół, lewą i prawą stronę. Nakreślić interpretacyjny trop, a nie tylko podzielić się historią. Rozumiecie, prawda? To nie jest tak, że jeśli coś podkoloryzuję, to kłamię. Literacka fikcja nie jest i nigdy nie była kłamstwem, a to, że „Lalka” Prusa dzieje się w Warszawie nie oznacza, że to jest ta Warszawa z przewodników. To jest Warszawa widziana oczami postaci. I autora przez postać.

Czemu więc mówię, że tracę prywatność, skoro tak świetnie sobie radzę? Bo wymyśliłam sobie, że otworzę firmę. Firemkę malutką. Korektę i redakcję tekstów (oby to nie był strzał w stopę, najgorszymi redaktorami się niespełnieni pisarze). Taka firemka jest o tyle fajna, że można ją zabrać ze sobą wszędzie. Praca nad tekstem to komputer i głowa, nic więcej właściwie. Mogłabym żyć gdzie chcę. To mnie podnieca w tej pracy tak samo jak możliwość obcowania z językiem. Niestety, wybierając taką pracę trzeba mieć jakąś stronę internetową, coś do pokazania klientom. Trzeba dać się znaleźć, na Facebooku być. To jest trudne. Tu już nie ma Lotty, nie można ukryć się pod pseudonimem, nie można ukryć ukończonych szkół, miejsca zamieszkania, nazwiska i telefonu. Tworząc stronę, wracając na Facebooka, stałam się odnajdowalna. Wyciekłam do sieci, jak nagie selfie.

Tworzenie strony internetowej to było coś, co odkładałam najdłużej podczas pracy nad tym całym projektem (postarałam się o dotację unijną, kupiłam na swoje potrzeby wiele fajnych sprzętów, książek, słowników, na które zaczęłam wydawać pieniądze zanim zajęłam się stroną). W końcu musiała jednak powstać, odsłonić to, że kiedy nie tonę we własnych myślach, definiuje mnie proza życia. Mieszkanie w bloku w mieście powiatowym. Próba złączenia końca z końcem. Walka z materią. Nic wyjątkowego.

A teraz przyszedł moment, że dam Wam fanpage. Możecie tu klikać, czytać językowe ciekawosteczki, odezwać się do mnie szybko, a także, przejść na stronę i drugi blog. On nie będzie taki jak ten, nic z tych rzeczy. Ten jest mój i tych, co tu zabłądzili. To ma być raczej blog, który pokaże potencjalnemu klientowi jak piszę. Zastanawiałam się nad systemem komentarzy, ale to chyba nie ma tam sensu. Nie żebym myślała, że tam mogą być tysiące ludzi, pewnie pies z kulawą nogą nie zajrzy, poza osobami, które mają potrzebę mnie śledzić, a wiem, że jest kilka takich. Po prostu na razie nie chciałabym tworzyć podstaw do tego, żeby strona firmowa przestała być firmowa, a zaczęła być panelem dyskusyjnym.

To jest po prostu ważne dla mnie, żebyście Wy, jako osoby, które są ze mną tu od dawna lub bardzo dawna, wiedzieli, że jest jeszcze jeden blog, na którym można coś poczytać. O języku, głównie. Ale może coś ciekawszego też się trafi.

PS
Niech Was nie zmyli data wpisu na drugim blogu, on nie powstał ponad dwa miesiące temu. Wtedy powstała strona, a na niej wpis testowy, który edytowałam kilka dni temu bez zmiany daty. Machnęłam na to ręką.