1.
Mój plac zabaw był gorszy. Gorszy od sąsiedniego. Były tam fajne drążki, ale poza nimi można było bawić się tylko w piaskownicy i huśtać na konikach. Oczywiście nie samemu, potrzebna była druga osoba. A ja zawsze lubiłam to, co jednoosobowe. Introwertyczne, alienackie formy rozrywki, w których cała zabawa jest pod moją kontrolą. Słuchanie muzyki w słuchawkach, rysowanie, pływanie i huśtawki. Może jedynactwo podbija takie ciągoty, sama nie wiem. Tak mi zresztą zostało. Jeżdżę na rowerze, biegam, zatapiam się w książkach. Nawet w zabawach we dwoje zdarza mi się odpadać, nasycić zapachem, ciężarem i smakiem innego, żeby za chwilę uciec na piedestał wewnętrznych przeżyć, gdy się już z nim oswoję. Odlecieć, zupełnie jak na huśtawce. Góra, dół, góra, dół, góra, dół…
– To nie jest twoja huśtawka – mały chłopiec wyrywa mnie z transu. Nie znam go… Chociaż nie, zaraz, znam. Jest młodszy ode mnie, jak przez mgłę pamiętam, kiedy był zupełnie mały i mówił do moich koleżanek „czesc dziewcyny”, a one rozpływały się pod jego urokiem. Teraz już nie jest uroczy. Wygląda zawadiacko. Jest rozczochrany i brudny, bo cały dzień bawił się na dworze. Jego ciemna karnacja potęguje wizerunek rozrabiaki, któremu niestraszne kałuże i łażenie po drzewach. Właściwie to wygląda jak bezdomny. Jestem od niego niewiele starsza, może ze dwa lata, ale w tym wieku to dużo. Powinien czuć respekt, a jednak próbuje wykurzyć mnie z huśtawki.
– Twoja też nie – odpowiadam.
– Właśnie że moja. Zejdź, nie możesz się huśtać!
– Nie zejdę. Gdzie jest napisane, że Twoja?
– Nigdzie, ale każdy ci to powie, bo wszyscy z tych trzech bloków się na nią składali, a ty tutaj nie mieszkasz i się nie składałaś.
– Tak? W takim razie ty nie możesz pójść na mój plac zabaw, bo nie mieszkasz w moim bloku, tam! – Wskazałam ręką „mój” plac zabaw i zeszłam z huśtawki. Chłopiec spojrzał pogardliwie w kierunku koników, dwóch drążków i piaskownicy.
– A co mnie to obchodzi, tam nic nie ma.
Fakt, po mojej stronie nie ma huśtawki ani karuzeli. Nie można powirować, w pojedynkę można się co najwyżej powspinać i powisieć. Huśtawka rzeczywiście była nowa. Wcześniej na jej miejscu wisiała inna, gondola. Niestety, wandale regularnie ją niszczyli, wyrywali drewnianą podłogę i siedziska. W końcu ktoś ją zdjął i przez długi czas na placu stał pusty stelaż. Ale karuzela stała od zawsze. W jej przypadku argument, że ktoś się na nią składał i nie mogę na niej usiąść był niewiarygodny. Nie mówiąc nic, usiadłam na jednym z czterech siedzeń i zaczęłam się odpychać. Cóż, na bezrybiu i rak ryba.
Kiedy tylko mały brudas zauważył, że ją zajęłam, zszedł z huśtawki i podszedł do mnie. Myślałam, że znowu się czegoś uczepi, ale nie. Zaczął kręcić karuzelą.
– Chcesz się pokręcić? Chcesz? – pytał retorycznie i śmiał się.
– Przestań… – odpowiedziałam. Nietrudno zgadnąć, że chłopiec nie posłuchał. Wręcz przeciwnie, kręcił karuzelą z największą siłą, na jaką było go stać. Wiedziałam, że nie zeskoczę, że jedynym, co mi zostało jest trzymać się mocno i liczyć na to, że on wkrótce się zmęczy. `Mocno zacisnęłam zęby i dłonie na zimnych podłokietnikach. Stopy oparłam na ramieniu podtrzymującym siedzisko i szukałam sposobu na przybierające z każdą sekundą na sile zawroty głowy. Trzon karuzeli znajdujący się w środku konstrukcji, był gruby i solidny. Wyglądał jak okrągły stoliczek i był jedynym, co nie wirowało wokół mnie. Skupiłam na nim wzrok. I na kamieniach, którymi ktoś go ozdobił, a które miały pecha obracać się razem ze mną.
– Wypuść mnie! Zatrzymaj to! – krzyczałam raz po raz. Miałam wrażenie, że kręcę się długie minuty, zieleń trawnika i szarość elewacji wirowały cyklicznie. Szaro, zielono, szaro, zielono… Aż w końcu poczułam, że karuzela zaczyna zwalniać, że robi się Szaaaro… Zielooono… Podniosłam wzrok i dostrzegłam zmęczonego chłopca, który oddycha ciężko. Stał pochylony i opierał omdlałe od odpychania mnie ręce na udach. Modliłam się, żeby karuzela zdążyła zwolnić na tyle, abym mogła z niej zeskoczyć, zanim odpocznie. Kiedy z ulgą dotknęłam stopą wydeptanej ziemi, odkryłam jak bardzo kręci mi się w głowie. Może tak czują się astronauci wracający z kosmosu? Miałam wrażenie, że moje ciało zapomniało, czym jest grawitacja, że jest pijane karuzelową nieważkością. Rozejrzałam się i dostrzegłam inne dzieci. Siedziały na klatkach schodowych, stały przy rowerach i hulajnogach. Gapiły się w skupieniu, jakby oglądały cyrkowe widowisko. Mój oprawca też gapił się na mnie, ale nie wiedziałam, czy się śmiał, czy nie. Nic już nie wiedziałam, ani tego, gdzie idę, ani nawet tego, kim jestem. Zrobiło mi się totalnie niedobrze. Szum w uszach, ból głowy, osłabienie mięśni. Upadłam ma trawę i zwróciłam obiad.
Chwilę później, odzyskując poczucie równowagi, odnotowywałam kolejne detale przykrej rzeczywistości. Szyderczy śmiech połowy dzieciarni z osiedla i beżowy placek dobrze przeżutych ziemniaków i kotleta mielonego. Klęczałam nad nim, kryjąc twarz w cieniu zarzyganych włosów. Placek wyglądał w trawie, jak dressing na sałatce. Vinaigrette z twarogiem i pieprzem. Kiedy wstałam, jeszcze się trzęsłam. Chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że muszę z tym zaczekać aż dojdę do domu. Dawno nie marzyłam tak bardzo, żeby schować się w klatce schodowej, a potem zamknąć w swoim pokoju, zakopać się w łóżku. Przejście przez próg mieszkania było jak wstęp do nieba, była tam mama, był tam spokój, azyl.
– Mamo, on zaczął mnie kręcić na karuzeli, – tłumaczyłam, łkając – a wcześniej wyrzucił mnie z huśtawki. Mówił, że to jego i wszystkich z jego bloku, bo ich rodzice się składali! Idź tam, powiedz mu coś! Nakrzycz na niego!
– To twój kolega? Bawiliście się kiedyś?
– Nie, właściwie to nie znam go.
– No to go po prostu olej.
– Nie mogę, to nie jest jego huśtawka, ona jest wszystkich!
– No to z nim może porozmawiaj?
– Mamo, z nim się nie da rozmawiać, on jest… Dziwny, agresywny. Jak weszłam na karuzelę, to zaczął nią kręcić i… I… – i nie mogłam powiedzieć, co się stało. Wstydziłam się, nie chciałam.
– I co?
– Nic. Proszę cię, choć ze mną. Inne dzieci przyprowadzają swoich rodziców, jak jakieś dziecko coś im zrobi. Potem ci rodzice krzyczą na to dziecko, a potem ich dziecko jest już nie do ruszenia, nikt mu nie podskakuje.
– Marta, nie mogę z tobą pójść. Jeżeli on coś ci zrobił, uderzył cię, to co innego. Ale jeżeli nie, to musicie rozwiązać swój konflikt sami.
Rozwiązać swój konflikt sami. No tak. Obróciłam się na pięcie i pomaszerowałam do siebie. Zamknęłam drzwi do pokoju i zobaczyłam oczami wyobraźni, jak siedzę w nim długie lata. Blokowana poczuciem wstydu nie wychodzę się bawić. Rozwiązać swój konflikt… Rozwiązać konflikt.
Pomyślałam, pomyślałam i wymyśliłam.
Otworzyłam drzwi. Poszłam do łazienki, związałam włosy i przepłukałam usta.
– Mamo, idę rozwiązać konflikt – rzekłam szybko i nie czekając na odpowiedź, wyszłam z domu. Marsz przez trawnik był wyzwaniem, mijałam po drodze kilka klatek schodowych z gapiami, ale na szczęście nikt się nie śmiał. Przeszłam obok dressingu własnej produkcji, który grzał się w słońcu i usiadłam na ławce. Huśtawka przez chwilę była zajęta. Śniady brudas rył scyzorykiem w ziemi nieopodal i nie zwracał na mnie uwagi. Do chwili kiedy huśtawka się zwolniła i znów na niej usiadłam.
– Ty! Mówiłem, że nie możesz się tutaj huśtać!
– No tak… Zapomniałam – posłusznie zeszłam z huśtawki, odpowiadając potulnie. Czułam, że jeśli będę odpowiednio pokorna i przestraszona, mogę liczyć na pokaz siły. Chłopak na pewno przyjdzie i zajmie huśtawkę, żebym zobaczyła, jak mi ją odbiera. Nie musiałam czekać ani chwili. Dzieciak zostawił scyzoryk i udając, że na mnie nie patrzy, wskoczył na huśtawkę. Umościł się na siedzisku, ale zanim wyprostował nogi, żeby wprawić huśtawkę w ruch, zobaczył mnie przed sobą.
– Teraz ja się z tobą pobawię – gówniarz nie wiedział na kogo trafił. Byłam królową huśtawek, nigdy nie bałam się ani wysokości, ani rozpędu. W jednej sekundzie wskoczyłam na wewnętrzne krawędzie siedziska, biorąc go między nogi i wprawiając huśtawkę w ruch. Nie było już odwrotu, nie mógł zeskoczyć.
– Zabiję cię jak zejdziemy! – krzyknął dzieciak.
– Siedź cicho, świetnie się bawimy – odpowiedziałam, kucając i wstając na przemian. W chwilach gdy byłam na dole widziałam jego zaciętą twarz.
– Zeskakuj, kurwo! – tu mnie zaskoczył – Głupia, pieprzona pizda! – kontynuował.
– Co powiedziałeś? Że za nisko? Bo wiesz, ja to lubię do podbitki.
Od początku taki był plan. Cisnęłam, ile mogłam, żeby wreszcie poczuć, jak ramiona huśtawki uderzają w metalowy wspornik, na tę krótką chwilę, kiedy zawiśniemy głowami do dołu.
– Wypuść mnie, dziwko! – mały zgrywał chojraka, choć głos już mu się załamywał.
– Nie mogę, jak zejdziemy, to mnie przecież zabijesz.
– Nie zabiję, chcę zejść! – czułam, że naprawdę się boi. I podobało mi się to. Huśtałam nas dalej jeszcze przez kilkadziesiąt sekund, zerkając w wielkie brązowe oczy chłopca, które napełniały się łzami. Nie ruszało mnie to specjalnie, do momentu, kiedy usłyszałam rozdzierający krzyk:
– Mamooo!
Wyprostowałam kolana ostatni raz. Oparłam głowę na ramieniu huśtawki i spoglądałam w dół na moją ofiarę, nieruchomą ze strachu, będącą jedynym wyrazistym punktem na tle przemykającej wahadłowo ziemi. Kiedy huśtawka dostatecznie zwolniła, zeskoczyłam z niej i nic nie mówiąc, patrzyłam na chłopca. Nie ruszał się i nie odzywał. Zastygł. Dlaczego nie wstaje? No tak… Strużka moczu płynęła po prawej łydce dzieciaka, żłobiąc w brudzie mały ciepły kanalik.
– Jesteśmy kwita – odparłam i ruszyłam przed siebie, zastanawiając się, czy nie przesadziłam. I czy to jest rzeczywiście rozwiązanie konfliktu. Czy pokazałam gówniarzowi, gdzie raki zimują? A może przyjdzie do mnie z rodzicami? Ze starszym bratem? Wolałam nawet się nie odwracać. Szłam z podniesioną głową do domu, nie słyszałam żadnych śmiechów, nie zwracałam uwagi na żadnych gapiów.
– W., co się stało? – usłyszałam głos jakiejś dziewczyny, która widocznie do niego podeszła. Nie wychwyciłam odpowiedzi, ale znałam już jego imię.
2.
Otwarty konflikt z W. trwał miesiącami. Polegał na ostrożnych podjazdach, wyzwiskach, podśmiewaniu się, buntowaniu przeciw mnie dzieciaków z osiedla. Jak się okazało, W. wyolbrzymił całą sprawę i przemilczał swoje zachowanie wobec mnie. Miało to swoje dobre strony, zatajając historię z karuzelą sprawił, że nie wszyscy dowiedzieli się, że się porzygałam. Z drugiej strony, wyszło na to, że po prostu pastwiłam się nad nim bez powodu. Szczególnie nie lubiły mnie trzy dziewczyny – słodkie lale, które były nudne jak flaki z olejem i ugrzecznione do granic możliwości. Jedna z ich sąsiadek urodziła dziecko i pozwalała im wyprowadzać je w wózku na spacer. Łaziły z tym wózkiem po osiedlu w żółwim tempie i upajały się niemowlakiem, traktując go jak żywą zabawkę. Machały przed nim maskotkami, poprawiały poduszki i kołderki. Bez przerwy. Uważały mnie za diabła wcielonego, co było przykre, choć tak naprawdę chyba nie miało znaczenia, bo ja i tak nigdy nie umiałam znaleźć z nimi wspólnego języka.
Bawiłam się z innymi dziećmi, które nie znały tej całej historii. Były z mojego bloku i większość naszych rodziców pracowała razem. Lubiliśmy się, nocowaliśmy u siebie i zapraszaliśmy się na urodziny. Rzadko zdarzało nam się spotkać na dworze wszystkim razem, bo zawsze ktoś gdzieś wyjechał, miał zajęcia pozaszkolne itd. Ale jak już się udawało, to było super. Jeździliśmy razem na rowerach, graliśmy w piłkę, albo skakaliśmy w gumę. Zerkałam wtedy na dzieciaki z sąsiedniego placu zabaw, w tym na W., i udawałam, że go nie widzę. Posyłaliśmy sobie wrogie spojrzenia, a kiedy W. przechodził obok mnie, to zawsze rzucaliśmy sobie w twarz po jednej obeldze:
– Świnia.
– Zdzira.
Nie było drugiej osoby, której nie znosiłabym tak jak jego. Przestałam chodzić na huśtawkę. W ogóle nie pokazywałam się na „jego” placu zabaw. Okazało się, że huśtawka jest też na placu przy innej ulicy. Czasem zaglądałam więc tam, choć obco się czułam. Musiałam przejść przez jezdnię i wejść w towarzystwo innych dzieciaków, które patrzyły na mnie jak na nieproszonego gościa, choć nigdy nic nie mówiły.
Któregoś dnia, kiedy bawiłam się przed blokiem z moim towarzystwem, zobaczyłam w oddali W. Miał na sobie białą bluzę i brązowe krótkie spodenki. Podrósł, bo to było już rok po naszym spięciu. Nie był też już tak brudny, wyglądał nawet dosyć poważnie. Szedł z psem, kundlem, którego nigdy nie prowadził na smyczy. Kundel był mały, czarny, z podwiniętym ogonem i sterczącymi uszami. To nie był ładny pies. Koślawy, z krótkimi nogami, chodził drepcząc. Pasował do niego. I do całego tego środowiska konfliktowych, upierdliwych dzieciaków z sąsiednich bloków. Oni wszyscy byli jacyś… nierasowi – dziewczynka z wszami, rodzeństwo chłopaków, którzy okradli mi piwnicę, te zawistne dziewczynki od niemowlaka w wózku i pyszałkowaty W. Wiem, pies nie jest niczemu winny, ale jakoś nie widziałam tych dzieciaków z pięknym, dobrze wychowanym wilczurem, tylko właśnie z tym grubawym psem, pędzonym na resztkach ze stołu.
Stałam w gumie, obserwując jak W. zbliża się do przejścia dla pieszych. Ktoś skakał, pies biegł samopas. Nagle, nie mam pojęcia skąd, na jezdni pojawił się samochód. Spadł jak z nieba, nie widziałam, jak podjeżdżał. W. też go nie widział, ani tym bardziej jego pies. Wszyscy usłyszeliśmy przeraźliwy odgłos, coś jak hybryda pisku z dźwiękiem klaksonu rowerowego. Jak nieudane szczeknięcie. Pies uderzył w zderzak, czy raczej zderzak w psa. W jednej chwili zwierzak zniknął pod hamującym pojazdem, który wtoczył się na pobliski parking. Usłyszałam krzyk W. i zobaczyłam, jak biegnie w stronę białej skody. Zamarłam. Wszyscy zamarliśmy. Gdy samochód wycofał, zobaczyliśmy nieruchome ciałko kundla, który leżał w kałuży krwi. Kierowca nawet nie wysiadł. Nie wiem, czy chociaż otworzył szybę i krzyknął cokolwiek. Patrzyłam tylko na płaczącego W. i jego martwego psa, który wyglądał jak czarny sweter, wyrzucony na ulicę. Nie mogłam w to uwierzyć, przed chwilą jeszcze żył…
Samochód zniknął tak samo szybko jak się pojawił. W. wziął na ręce martwego przyjaciela i ruszył z nim w stronę domu, zalewając się łzami. Wokół niego zaraz zrobiło się zbiegowisko. Wśród dzieciaków pojawiły się dziewczyny od wózka, któraś z nich pobiegła po ojca W., a reszta po prostu gapiła się, okrążając go. Ja też poszłam, choć trochę bałam się widoku rozjechanego psa. Bluza chłopca nie była już biała. Była cała zakrwawiona, a on szedł chwiejnym krokiem, drąc się potwornie, z trudem łykając powietrze. Po kilkunastu sekundach lamentu, który postawił na nogi pewnie pół osiedla, na horyzoncie pojawił się ojciec W. Kazał mu położyć psa na ziemi, objął go ramieniem i chciał zabrać do domu, ale W. nie chciał iść.
– Chodźcie bliżej psa! – krzyknął mój kolega, który przed chwilą bawił się ze mną. „O ja!”, „Łooo!”, „Odsuń się, ja też chcę zobaczyć!”. Łzy cisnęły mi się do oczu, ale większość dzieciaków widziała w całym tym zajściu tylko sensację, cyrk, przedstawienie. Nie mogłam na to patrzeć. Ojciec nie mógł odciągnąć W. No tak, w końcu jego ukochanego psa otoczyło stado sępów. Nie rozumiałam, jak mogą na niego patrzeć, przecież to paskudny widok… Chciałam uciec do domu, a jednocześnie chciałam coś zrobić. Byłam zła, że nikt nie szanuje tej intymnej chwili tragicznego pożegnania. W końcu stanęłam między W. a psem. Odwróciłam się do gapiów i krzyknęłam:
– Nie wstyd wam?! Wynoście się stąd! – a potem odwróciłam się do W. – Idź do domu. Popilnuję go.
Czerwona twarz chłopaka lepiła się od smarków i śliny. Nikt z obserwatorów nie zareagował na mój apel, ale przynajmniej się uciszyli. W. płakał cały czas, ale dał się poprowadzić obejmującemu go tacie. Odwrócił się jeszcze raz. Stanęłam tak, żeby swoim ciałem zasłonić psa. Zamiast niego widział mnie. Osobę, której szczerze nie lubił. W tamtej chwili nasz konflikt został rozwiązany.
Ciało, z którego uciekło życie, wygląda przerażająco. Podczas snu jest nieruchome i bezwładne, a jednak to zupełnie co innego niż ciało martwe, nawet jeśli chodzi tylko o psa. Okaleczony, sflaczały kundel z otwartym pyskiem. Zrobił się jakby mniejszy, bardziej płaski, napawał mnie odrazą i przerażeniem. Jakby już się rozkładał, już odchodził w niebyt, choć krew krążyła w nim jeszcze, a żołądek trawił pewnie ostatni posiłek. Wyobraziłam sobie ten ból, poczucie straty, które poczuł W. i najszczerszą wściekłość na śmiejące się dzieci. W jednej chwili zaczęłam płakać ze złości i rozczarowania, że moi koledzy, tacy fajni i, w moim mniemaniu, lepsi od innych, mogą zamiast współczuć, zachowywać się w tak skandaliczny sposób. Śmiali się, trącali psa butami, oglądali go z każdej strony. Nie miałam siły nic do nich mówić, zaczynałam żałobę.
Gdy tylko zobaczyłam ojca W., wracającego po czworonoga, poczułam się zwolniona ze służby i pobiegłam do domu.
Pijąc herbatę w kuchni, w przerwie opłakiwania bieżących wydarzeń, próbowałam poukładać myśli. Chyba pierwszy raz w życiu czułam się tak zawiedziona światem i ludźmi. Kierowcą samochodu, który nawet nie wysiadł, tym, że życie jest tak przytłaczająco kruche. No i tymi znajomymi. Nawet dziewczyny nie czuły żadnych oporów, żeby zrobić z tragedii sensację, a ja pierwszy raz pomyślałam, że nie jesteśmy do siebie podobne. Właściwie to może w ogóle się nie przyjaźnimy. Nie zauważyły nawet, że zniknęłam.
– Płakałam, bo to wyglądało tak strasznie… Wszędzie krew… – opowiadałam mamie.
– A czyj to był pies?
– Takiego… Kolegi.
– Tak się zdarza. Ale ten ból minie. Rodzice pewnie kupią mu nowego.
– A co z tamtym?
– Może zakopią.
– Na cmentarzu?
– Nie, raczej nie robi się psom pogrzebów. Pamiętaj, że koledze będzie teraz ciężko. Pocieszaj go, jeśli będzie mu smutno, ale pilnuj się, żeby nie opowiadać o tym jak wyglądał jego pies po wypadku. Nie mów, że inne dzieci się śmiały, trącały go.
– Nie powiem. Właściwie, to my nie rozmawiamy.
Nigdy nie zaprzyjaźniłam się z W., ale tamtego dnia, kiedy zdarzył się ten wypadek, zrodziła się między nami dziwna więź. Było trochę tak, jakby psia śmierć była ceną naszego niewerbalnego pojednania. Przyniosła jakiś rodzaj wybawienia nas z wzajemnej nienawiści, stanowiła dowód na to, że złe rzeczy, które przytrafiają się ludziom, mogą stanowić między nimi pomost. Była dowodem na sens cierpienia. Kiedy zobaczyłam go następnym razem, to nie powiedziałam mu nic przykrego. Spojrzał na mnie i nie uśmiechając się, przytaknął nieśmiało. Widywaliśmy się w szkole, na podwórku. Nie rozmawialiśmy nigdy. Nigdy o nim nie mówiłam, ale zawsze łypaliśmy na siebie porozumiewawczo. W końcu łączyła nas więź przypieczętowana krwią, pawiem i moczem.
#wsumietotesknilam